Bartoszka
i marzenia
"Czuję jak moje serce przyspiesza. Mam wrażenie, że pędzi już jak oszalałe. Ostrożnie stawiam stopę za stopą - idąc korytarzem do gabinetu lekarskiego. Mijam spojrzenia zatroskanych pielęgniarek. Moje płuca łapczywie chwytają powietrze."
Myślałam, że to, co najgorsze mam już za sobą. 9 ostatnich tygodni minęło jak jeden dzień. Diagnoza: nowotwór złośliwy. Mięsak w nóżce mojego ukochanego, niespełna 12 letniego syna. Właśnie trwa 4 cykl chemioterapii. Czas na zapoznanie się z najnowszymi wynikami i odpowiedzią nowotworu na leki...
Wchodzę do gabinetu. Czekają już na mnie: nasza Onkolog wraz ze swym zespołem: pielęgniarką, lekarzami wspomagającymi i z psychologiem.
Wszyscy bacznie mi się przyglądają. Zaciskam swe dłonie w pięści. Siadam niepewnie na swoim stałym miejscu. Przebiegam wzrokiem po ich spojrzeniach, by spróbować cokolwiek odczytać. By spróbować przewidzieć to, co mają mi do powiedzenia… Usta naszej Dr Onkolog zaczynają się poruszać. Podsumowuje proces dotychczasowej chemioterapii. Podsumowuje rozpoznanie, które znam już na pamięć. Chwilowo odpływam gdzieś dalej… W stronę mojego uśmiechniętego syna, w stronę nadziei
i wiary, która nas nie opuszcza…
Nagle docierają do mnie pojedyncze słowa: „ Brak regresu”, radykalność onkologiczna, ratowanie życia... Moja głowa zaczyna pracować na najwyższych obrotach. Wiem co, to oznacza. Zamykam powieki, pod którymi natychmiast zbierają się łzy. Zaciskam swe dłonie najmocniej jak mogę, kalecząc paznokciami swą skórę. Z całych sił staram się nie usłyszeć słów, które już wybrzmiewają w całym gabinecie.
Amputacja. Nie mamy wyboru..., to jedyna na te chwilę szansa….
Łzy płyną mi po policzkach, serce rozpada się na miliony roztrzaskanych kawałków, a ja cała czuję, jakbym leżała pod gruzami zawalonego wieżowca.
Boli mnie ciało, boli mnie dusza, boli mnie serce…
Boli mnie ŻYCIE…
Walczę sama ze sobą, by się nie rozpaść. Nakazuje sobie wytrzymać to, czego całe życie tak bardzo się bałam. Widzę w swej wyobraźni mego syna. Jeździ na uwielbionym rowerze. Skacze na hulajnodze. Biega beztrosko po trawie. Widzę jego stópki, które tak bardzo pokochałam od pierwszego dnia… Widzę jak ze mną tańczy, widzę jego pierwsze kroki…. Widzę jaki jest doskonały, jaki piękny, jaki mój…Wyostrzam swe zmysły i docierają do mnie kolejne zdania… Mamy maksymalnie 2,5 tygodnia. Nie możemy zwlekać z decyzją. Nie możemy pozwolić, by nowotwór się rozprzestrzenił. Musimy szybko walczyć…
Nabieram powietrza i dopiero teraz zauważam jak wszystkie oczy skierowane są ku mnie. Jak z troską, ogromną empatią i współczuciem patrzą na mnie i moją reakcję. Mam ochotę rzucić się komuś w ramiona. Mam ochotę się schować. Ale jedyne co robię, to wyciągam swe dłonie i obejmuje się nimi...
Z moich ust wybrzmiewa słowo: Rozumiem.... A dalej za nim :„Proszę dać mi chwilę… Staram się przetłumaczyć sobie, że walczymy o życie mojego jedynego syna, a nie o jego nogę”.
I choć nie poznaję swego głosu… czuję jak ciężkość tej okrutnej i miażdżącej decyzji zaczyna zmieniać swoją siłę. Życie mojego dziecka jest dla mnie najważniejsze. Zamierzam o nie walczyć. Zamierzam stanąć do tej niechcianej walki w narożniku.
Powoli wracam do siebie. Ból zamieniam w determinację. Cierpienie w nadzieję i siłę, której potrzebuje moje dziecko. Układam w głowie każdy element. Jeszcze nie tak dawno klękałam przed nim, mówiąc mu o nowotworze. Przepraszając go, że musi się z tym mierzyć i zapewniając, że będę przy nim w każdej chwili... Dziś muszę posunąć się dalej i przekazać mu, że najprawdopodobniej czeka go amputacja. Wracam do sali. Oto moment, którego nie powinna przeżywać żadna Matka. Wchodzę, widzę go leżącego z bladziutką cerą. Główka jest już łysiutka. Oczka zapadnięte. Jego ciałko jest tak chudziutkie i drobniutkie, że z trudem przełykam ślinę. Spoglądam na podłączoną pompę z chemią i proszę w myślach Boga o wsparcie. Podnosi wzrok i spogląda na mnie. Zna już mnie na wskroś więc wie, że czeka nas rozmowa... Siada z trudem na łóżku. Patrzy w moją stronę bez słowa.
Zaczynam powoli. Łapię jego delikatną rączkę, a mój wzrok kieruję na gołe i kochane stópki… Tłumaczę czule, że guz przelał się przez stópkę. Otoczył ścięgna, nerwy i przywarł od góry do samej podeszwy... Tłumaczę, że nie ma opcji, by spróbować go wyciąć. A chemia, którą właśnie przyjmuje, nie daje rady go usunąć… Źrenice mego dziecka są już ogromne. Spokojnie pyta: „i co teraz Mamo? ”Zbieram się w sobie i szepczę: Kochanie... wiesz ze Bóg/ Świat nas wspiera prawda? Że nam pomaga… I że przyśle do nas jedną z najlepszych możliwości, by Cię uleczyć. Że tak pokieruje lekarzami, byś mógł wrócić, jak najszybciej do domu zdrowy… Wiesz to prawda…? Dlatego też, na dzień dzisiejszy, jedną z opcji, która daje nam najwięcej szans, jest odcięcie guza od twego ciałka. Uniemożliwienie mu robienia tobie dalej krzywdy.
Moje dziecko natychmiast ma oczy pełne łez i krzyczy z przerażeniem w głosie: „Mamo nie!!!” Patrzy na stópkę, przytula ją i rozkazuje jej: „Musisz się wyleczyć! Słyszysz! Musisz!!!!” Zaczynamy obydwoje płakać.
Przywieram do niego z całą moją siłą i szepczę, „Kochanie Bóg i świat ma na ciebie plan. Musimy wierzyć, że to najlepszy i pełny miłości plan!” Po upływie niekończącej się chwili, nasze ciała wiotczeją.. Napięcie uchodzi. Serca wyrównują swój rytm… Wiem, że się boisz szepczę, ale jestem przy Tobie. Razem damy sobie z tym radę. Zawalczymy o twoje życie, byś mógł oddychać,
spełniać marzenia, eksplorować życie tak, jak chcesz! Byś mógł kochać i być kochany!! Może nasze życie nie będzie wyglądało tak jak do tej pory, ale nadal będzie nasze... Nadal będzie piękne i dobre! A ja zrobię wszystko co mogę, by ci to ułatwić. Zobaczysz… wszystko będzie dobrze…
Powtarzam to jak mantrę raz za razem i już sama nie wiem, czy chcę przekonać jego, czy samą siebie. Kołyszę go w swych ramionach i głaszczę moją kochaną nóżkę. Czuję jak po dłuższej chwili nieznana siła przychodzi do mnie. Prostuję się, podnoszę podbródek do góry. Łapię go za ramiona i pytam patrząc prosto w oczy...
Odpowiada „Zdrowy!
Odpowiada „Zdrowy !!"
On również krzyczy: ZDROWY!
Wpadamy sobie znów w ramiona i wybuchamy śmiechem pomieszanym z płaczem. Przytulamy się z całych sił, a ja gładzę tą główkę, której przysięgałam, gdy była jeszcze w moim brzuchu, że zawsze będę dla niego. Mam zamiar dotrzymać tej obietnicy do końca moich dni!
Pomożecie mi uczynić jego życie jeszcze lepszym, piękniejszym i bardziej wielowarstwowym. Przed nami otwiera się świat, którego nie znaliśmy, ale który pragniemy poznać i który chcemy uczynić normalnym, dla siebie i dla innych.
Gdybym miała więcej czasu, zadbałabym o to sama, tak jak zawsze do tej pory. Jednak czas na zgromadzenie środków mam bardzo krótki, w związku z tym postanowiłam przerobić kolejną ważną lekcję w moim życiu i nauczyć się prosić.
DLATEGO STOJĘ DZIŚ
PRZED TOBĄ.
PRZED WAMI, PROSZĄC BYŚCIE MNIE WSPARLI W TEJ WALCE. PROSZĘ POMÓŻCIE MI UŁATWIĆ MOJEMU SYNOWI POWRÓT DO ZDROWIA.
W zamian za pomoc chcę Ci ofiarować coś od siebie.
Jako fotografka i mentor biznesowy/marketingowy przez 13 lat mojej zawodowej pracy zgromadziłam szereg kursów, webinariów, szkoleń i narzędzi, które pozwolą ci rozwinąć się zarówno w marketingu, sprzedaży usług, jak i w samej fotografii artystycznej. Pragnę Ci to udostępnić w zamian za pomoc dla mego syna.
LINK DO NASZEJ ZBIÓRKI
(KLIKNIJ W PRZYCISK)
Utworzyłam zbiórkę, która pozwoli sfinalizować przede wszystkim cały proces rekonwalescencji mojego syna, ewentualną protezę, opiekę psychologiczną, fizjoterapeutyczną i każdą inną, która będzie mu niezbędna do pełnego powrotu do zdrowia i jego życia.
Po wpłacie napisz do nas na maila kontakt@monikaserek.com, by odebrać PREZENT.
Zasada win-win musi tu być zachowana!! Ty pomagasz mi, ja pomagam Tobie.
Liczę Na Ciebie i całym sercem dziękuję !!!
z Bartoszkiem i całą rodziną!
Monika Serek